sobota, 23 lutego 2013

Jak zdać egzamin na prawo jazdy?

Egzamin na prawo jazdy to jeden z bardziej stresujących egzaminów. Każdy z kursantów ma świadomość, że nawet doskonałe przygotowanie pod względem teoretycznym i praktycznym nie zawsze przekłada się na pozytywny wynik. Jak więc  zwiększyć swoją szansę na zaliczenie egzaminu za pierwszym razem?
samochody
Teoria to podstawa
Zajęcia teoretyczne, czasami lekceważone przez kursantów, mają fundamentalne znaczenie – nie tylko pozwalają lepiej zrozumieć przepisy ruchu drogowego, ale uczą zachowania w wielu sytuacjach, które mogą przytrafić się podczas jazdy. Bez znajomości zasad ruchu, poszczególnych manewrów i wiedzy na temat zachowania się na drodze, szybko spowodujemy kolizję. W przypadku poważnego błędu, niebezpiecznego dla innych uczestników ruchu ulicznego, egzaminator natychmiast przerywa jazdę i odsyła kursanta do domu. Warto więc poznać dokładnie największe „grzechy” zdających i uczyć się na cudzych błędach. Jest to m. in. niestosowanie się do sygnalizacji świetlnej, znaczne przekraczanie prędkości, zła sygnalizacja wykonywanych manewrów, czy wymuszanie pierwszeństwa.

Praktyka:
Dopiero po zapoznaniu się z teorią, instruktor powinien uczyć nas odpowiedniego prowadzenia pojazdu, w tym płynnego ruszania, podstawowych manewrów oraz właściwej oceny sytuacji na drodze. Podczas jazdy warto rozmawiać z instruktorem o popełnianych błędach i z pokorą przyjmować krytykę. Dobrze jest powtarzać jazdę na tych rondach czy skrzyżowaniach, które sprawiają nam najwięcej kłopotu, podobnie jest z poszczególnymi manewrami – np. parkowanie równoległe czy ruszanie na wzniesieniu. Ważna jest, aby nasz instruktor rzetelnie ocenił nasze szanse na powodzenie egzaminu-czasami lepiej jest dołożyć kilka złotych na dodatkowe jazdy i wyeliminować wszystkie błędy, niż żałować zbyt szybkiego podejścia do testu. Zwłaszcza, że jest to spore obciążenie dla portfela. Konieczna jest także systematyczność – zbyt długie przerwy pomiędzy zajęciami hamują nasze postępy.
Egzamin:
Egzamin składa się z kilku etapów. Pierwszy z nich to oczywiście część teoretyczna, która sprawdzi poziom posiadanej przez kursanta wiedzy. Filozofia jest prosta – kursant musi jak najlepiej się do niej przygotować, warto więc pytać o niejasne i niezrozumiałe sytuacje instruktora, ponieważ zdecydowanie łatwiej będzie nam je wtedy zapamiętać. Kolejny etap to zadania na placu manewrowym. Tutaj egzaminator może poprosić o wskazanie wlewu oleju, zapalenie świateł drogowych, mijania itp. Trzeba pamiętać o tym, iż na te czynności mamy trochę czasu, dlatego też nie warto się zbyt śpieszyć. To wyeliminuje ryzyko ewentualnego błędu. Po tym etapie następuje właściwa część praktyczna, która sprowadza się do wykonania wskazanych manewrów. Jeśli uda nam się przebrnąć przez tą część egzaminu, czeka nas jazda po mieście. Tutaj musimy pamiętać głównie o tym, by w sposób płynny prowadzić auto, a co za tym idzie, dostosować prędkość do innych uczestników ruchu ulicznego. Opanowanie to kluczowy element do zdania egzaminu, zakładając, że kursant poważnie podszedł do nauki przepisów ruchu drogowego. Nabyta wiedza pozwoli kursantom pewnie i odpowiedzialnie wykonywać wszystkie manewry. Unikajmy gwałtownego hamowania, przyśpieszania oraz nerwowych ruchów kierownicą. Należy zwrócić szczególną uwagę na pieszych, którzy mogą pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie. Istotne jest także to, by stosować się do znaków, nie wyprzedzać na skrzyżowaniu i z uwagą wysłuchiwać poleceń egzaminatora, który jest przecież po to, by sprawdzić podstawowe umiejętności kursanta, a nie po to, by za wszelką cenę wykazać ich brak.

piątek, 22 lutego 2013

Walka Polaków o niepodległość krytykowana przez Watykan.

Watykan nazwał Powstanie Listopadowe buntem przeciwko legalnej władzy, a Polacy zostali określeni jako burzyciele publicznego porządku. Można tu jedynie domniemać, że prawosławny car gwarantował papieżowi pozostawienie katolicyzmu w Polsce, za nie wtrącanie się kościoła do walki o niepodległość.

Po zajęciu Polski przez Rosję, Austrię i Prusy po roku 1772, Watykan wycofał nuncjaturę z Warszawy. Polska dla Watykanu przestała istnieć.
Nadzieję Polakom dał Napoleon Bonaparte, który i tak w końcu nie dotrzymał obietnic. Ale wartą wspomnienia jest historia przemilczana. Polskie legiony pod wodzą Napoleona, oblegały papieską twierdzę San Leo, która skapitulowała 7 grudnia 1797 roku. Tym czynem Polacy zyskali wdzięczność mieszkańców Rzymu wyzwoliwszy ich spod dominacji skorumpowanej administracji papieskiej. Ten akt nie pozostał bez odpowiedzi, bo przyniósł Polsce nienawiść i zemstę najsilniejszej organizacji na świecie — stolicy kościoła.
W roku 1830 wybuchło Powstanie Listopadowe. Wówczas wpływy Wiednia i Moskwy sprawiły, że Watykan nakazał polskim księżom dostosować się do legalnej władzy Austrii i prawosławnej Rosji na terenach zajętej Polski. Nikogo wówczas nie interesowała Polska, ani Polacy. Wszyscy akceptowali wykreślenie Polski z mapy świata.
W roku 1863, kiedy wybuchło Powstanie Styczniowe, niby ówczesny papież Pius IX nawoływał do modlitw za Polskę, zaś nigdy publicznie nie skrytykował działań żadnego z zaborców. Nawiązywał do losów kościoła katolickiego w Rosji, jednak powstanie nazwał buntem przeciwko legalnej władzy. W roku 1864 sekretarz Agencji Rządu Narodowego udał się do Watykanu. Nie został przyjęty, bo rozmowa z nim mogłaby być kompromitująca dla Watykanu. Wezwano Polaków do porzucenia broni i wyproszenia łaski u cara.
W 1894 roku Watykan wzywał Polaków do uległości wobec zaborców. Dlaczego Watykan nigdy nie wsparł walki o niepodległość Polski? Bo jak możemy zrozumieć, Polska, jako kraj, nie znaczyła nic dla Watykanu.
W historii występuje wiele ciekawostek i można tu chociażby nawiązać do „Krzyżaków” Henryka Sienkiewiczca, gdzie członkowie zakonu, mieli za zadanie prowadzić wojny tam, gdzie wpływ Watykanu nie sięgał. Mieczem, strachem, gwałtem i rabunkiem, wprowadzano doktryny kościoła, ale nigdy słowem. Watykan przez stulecia zezwalał zabijać ludzi, którzy nie chcieli przyjąć katolicyzmu. Watykan — wzór do naśladowana. Gdzie zaś nauka: przekują miecze na lemiesze?


Do napisania artykułu wykorzystano fragmenty materiału z „Fakty i Mity”, Mieczysław Żywczyński, „Watykan wobec powstania listopadowego”; Irena Koberdowa, „Watykan a powstanie styczniowe”, oraz źródła historyczne.

czwartek, 21 lutego 2013

Czy złoty depozyt wróci kiedyś do Polski?

Po roku 1948 niemalże 140 ton polskiego złota zostało przekazane jako depozyt USA, Wielkiej Brytanii i Francji, spoczywa w Bank of England w Londynie. Wartość złota obecnie wynosi przeszło 14 miliardów złotych. Ale przecież ktoś tym kapitałem obraca i zwiększa jego wartość. 

Powstaje tu wiele sprzeczności. Jedni uważają, iż złoto złożone w Anglii jest polskim złotem wywiezionym do Anglii podczas bandyckiego napadu Niemiec na Polskę w 1939 roku. Inni twierdzą, iż to złoto jest ukradzionym przez Niemców w czasie okradania Polski z dóbr kulturalnych i majątkowych przez okres okupacji.
Wiele osób twierdzi, iż depozyt był wstrzymany przed wydaniem go komunistom. Ale wówczas komuniści wypuścili na rynek bony towarowe, które miały być realizowane z depozytu polskiego złota.
Jak jest naprawdę? Tu jest poważna zagadka, brak jakiejkolwiek informacji, która powinna ukazać rzeczywistość. Nawet jeżeli Anglicy uzurpują sobie prawo do tego złota, tłumacząc, iż Polski Rząd na emigracji zaciągnął ogromne pożyczki, wówczas Polska powinna wystawić Anglii rachunek za polskich żołnierzy, którzy dzielnie walczyli i ginęli w obronie Anglii. Polska wojna skończyła się w 1939 roku. Polskie jednostki handlowe i wojenne przeszły pod banderę angielską. Większość floty została zniszczona przez niewłaściwe rozkazy angielskiego dowództwa. Anglia nie przyszła Polsce z pomocą w 1939 roku, co mogło zapobiec wszelkim późniejszym wydarzeniom i zmienić bieg historii.
Podobno przez jakiś czas trwały prace nad zbudowaniem polskiego odpowiednika Fort Knox, gdzie złoto zwrócone Polsce miało zostać złożone. Prace nad budową obiektu zostały wstrzymane.
Czy ta historia zostanie kiedyś ujawniona, czy faktycznie depozyt jeszcze stanowi własność Polski? Czy prawdą jest informacja na temat rozmów o zwrocie tego depozytu?
Możemy tylko mieć nadzieję, iż ta sprawa zostanie kiedyś wyjaśniona i upubliczniona. Kiedy to się stanie? Któż to wie?

czwartek, 14 lutego 2013

Twórczość związana ze św. Franciszkiem

Dzieło "Kwiatki św. Franciszka z Asyżu" powstało na przełomie XIII i XIV w. jako dzieło anonimowego propagatora kultu świętego. Utwór został napisany w języku ludu - po włosku. Autor nie silił się na uczoność, w sposób naiwny pragnął ukazać prostotę i piękno czynów Franciszka.
Narratorem w utworze "Kwiatki św. Franciszka z Asyżu" jest bezimienna osoba, świadek wydarzeń. Jest to obserwator, który zna Franciszka i jego rodzinę. Narrator ma obiektywny stosunek wobec opisanych postaci i zdarzeń. Jest osobą, która chce tylko zapisać te dzieje. Posługuje się prostym językiem, by utwór trafił do większego grona ludzi.
Bohaterami utworu są św. Franciszek z Asyżu oraz brat Maciej, który szydzi z Franciszka, lecz dzięki niemu możemy dowiedzieć się więcej na temat świętego. Życie Franciszka polega na modlitwie. Modli się on na łonie natury, jego życie jest skromne. Jest aktywny ewangelicznie, spotyka się z ludźmi i naucza ich. Św. Franciszek wzbudza podziw w ludziach, którzy ciągle za nim chodzą. Jest charyzmatycznym człowiekiem. Nie jest wrogiem ludzi, uważa się za sługę Boga. Mówi o sobie jak o grzeszniku. Wie, że nie jest idealny.
Świat natury uważa za dzieło Boże. Do ptaków mówi "braciszki moje". Świat natury jest mu bardzo bliski. Dzięki fascynacji naturą odkrywa, że jest ona dziełem Boga, który w życiu Franciszka jest stworzycielem. Bohater utworu uważa, że Boga powinno się chwalić, ponieważ jest łaskawy, miłosierny, opiekuje się ludźmi i ingeruje w świat ziemski, łączy strefę sacrum ze strefą profanum. Franciszek uważa, że Bóg jest darczyńcą i daje pożywienie, wodę, schronienie. Św. Franciszek chwali Boga za to, co od niego otrzymał. Zdaniem świętego,  ciało i wszystko inne jest jego darem. Nie praktykował ascezy, ciało jest darem od Boga i nie powinno się go niszczyć. Franciszek ascezę zastępuje kontemplacją i ewangelizacją.
Franciszkanizm to postawa światopoglądowa wyrażająca się ufną miłością do Boga, ludzi i świata przyrody, pojęciem dobrowolnego ubóstwa i głęboką pokorą. Przejawia się braterstwem z przyrodą, w której dostrzega dobroć Boga.

piątek, 1 lutego 2013

Legalna pomoc przy pracach naukowych

Nie każdy jest polonistą. Niech będzie to mottem tego artykułu, który będzie dotyczył kwestii dość drażliwej, czyli pomocy przy pisaniu prac magisterskich czy licencjackich. Zazwyczaj słowo „pomoc” w tym kontekście reklamuje nielegalne i nieetyczne zlecenia dotyczące napisania pracy za kogoś. Jednak nie tym razem.
Samo znalezienie źródeł do pracy magisterskiej czasem trwa miesiącami. Nie oszukujmy się jednak, każdy chce mieć ten epizod jak najszybciej za sobą. Większość studentów na etapie magisterki ma serdecznie dość studiów, a kolejne uwagi promotora i recenzenta jedynie coraz bardziej rozsierdzają. Nie ma to nic wspólnego ani z rozwojem, ani z samodoskonaleniem, ani nawet z pisaniem dobrej pracy. Naiwnym jest zresztą życzenie, aby biolodzy czy informatycy pisali piękne pod względem językowym prace. Najważniejsze zresztą w pracy naukowej jest nie to, jakim językiem jest ona napisana, ale co nowego wnosi w naszą wiedzę o świecie. Z drugiej jednak strony, człowiek na poziomie pisze po polsku. Poprawnie. Jednak charakterystyka prac naukowych i ich języka daleka jest od poprawnej polszczyzny codziennego użytku, dlatego dla wielu studentów rozwiązaniem jest korekta prac magisterskich
Zajęcie to przyjęli na siebie pisarze, zwani z angielska (że tak niby nowocześniej) copywriterami. Korekta prac nie ma nic wspólnego z plagiatem ani wyręczaniem kogoś z pisania pracy dyplomowej. Zadaniem korektora jest sprawdzenie jedynie warstwy językowej pracy, a nie jej aspektów merytorycznych. Co to daje? Całkiem sporo, bo właściwie sformatowana, czytelna praca, w której zastosowane są zasady języka polskiego, nie brakuje przecinków i nie ma ani jednej literówki, jest pracą dużo poważniej traktowaną. Po kilku latach studiów każdy wie, że im szybciej promotor przeczyta pracę, tym będzie wobec niej mniej krytyczny. Korekta prac jest czymś, co pozwala uładzić myśli w rozdziały i uporządkować strukturę pracy. Dzięki temu usuwa się zbędne informacje, nieprzydatne zawijasy słowne, a zostawia to, co w pracy najważniejsze, czyli czystą myśl ubraną w słowa.
Korektor jest bardziej polonistą niż informatykiem. Praca po korekcie niekoniecznie jest krótsza, za to zawsze czytelniejsza. Dodajmy jeszcze, że korzystanie z pomocy korektorów, w przeciwieństwie do zlecania napisania całych prac magisterskich jest całkowicie dopuszczalne.

Teoretycznie będzie trudniej, praktycznie bez zmian. Czyli nowe zasady egzaminów na prawo jazdy

Każdy z nas zapewne słyszał od rodziców czy znajomych w wieku 40-60 lat, „jak to się kiedyś robiło prawo jazdy”. Grupka osób, jeden egzaminator, który akurat miał uprawnienia i malucha, jedno lub kilka pytanek na temat ruchu drogowego, rundka wokół miasta (tudzież miasteczka) i po strachu.
Wszyscy, którzy zdawali w ten sposób prawo jazdy, dziś są pełnoprawnymi kierowcami, którzy praktykę nabyli, jeżdżąc własnym samochodem i bądź co bądź, ci, którzy egzamin na „prawko” mają przed sobą, zazdroszczą, z jaką łatwością udało im się zdobyć uprawnienia prowadzenia samochodu osobowego.
Egzaminy na prawo jazdy to nie zmora kandydatów, którzy zdecydowali na zdawanie egzaminu w 2013 roku, proces ciągłego utrudniania, czy też, jak kto woli, „zaostrzania przepisów w celu poprawy umiejętności przyszłych kierowców”, trwa od dobrych kilku lat. Rok 2013 jest o tyle szczególny, że egzamin teoretyczny, który jak do tej pory był w miarę łatwy, teraz jest wielką niewiadomą, bo pytania nie są publikowane i tak naprawdę kandydat na kierowcę nie wie, czego się spodziewać. Poza tym, stało się wymogiem, by przed zapisaniem się do szkoły jazdy kandydat założył profil kierowcy przez Internet w odpowiednim dla miejsca zamieszkania Urzędzie Komunikacji i to tam powinien dostarczyć swoje zdjęcie i zaświadczenie lekarskie. Profil ten będzie uzupełniany informacjami na temat postępów w zdobywaniu prawa jazdy i będzie tak długo „wisiał” w sieci, aż dana osoba pomyślnie zda egzaminy.
Wszyscy przystępujący do egzaminu teoretycznego będą odpowiadać na 32 pytania, z czego 20 dotyczy podstawowej wiedzy o ruchu drogowym, a 12 ma związek z konkretną kategorią prawa jazdy. Do tej pory liczba pytań była prawie o połowę mniejsza, a pytania były znane wszystkim. Ponadto, ilość pytań, które były publikowane przed zmianami, to 500, a nowy egzamin zakłada, że ta pula zwiększy się od 1200 nawet do 3000 - odwrotnie proporcjonalnie do czasu, jaki kandydat otrzymuje na jedno pytanie - wcześniej nad 18 pytaniami można było rozmyślać nawet 25 minut (średnio 83 sekundy na pytanie), po zmianach kandydat ma jedynie 15 sekund na odpowiedź. Co więcej, zadania będą wykonywane w czasie rzeczywistym, czyli gdy na ekranie komputera, na którym przeprowadzany jest egzamin teoretyczny, pojawi się animacja, zdający test będzie musiał zdecydować o poprawnej odpowiedzi tak szybko, jakby naprawdę jechał samochodem i musiał wykonać ruch na prawdziwym skrzyżowaniu. Brak zaznaczenia odpowiedzi po upływie przeznaczonego regulaminowo czasu skutkuje przejściem do następnego pytania.
Kierowcy, którym uda się przejść pomyślnie test teoretyczny, a następnie praktyczny (na szczęście tu nie ma znaczących zmian), otrzymają nowe prawo jazdy, zgodnie z wymogami UE. Osoby posiadające stare dokumenty będą musiały je wymienić, ale dopiero w 2028 roku, na szczęście bez potrzeby powtarzania egzaminu. Jedyne, co trzeba będzie powtórzyć przy wymianie „prawka”, to badania lekarskie. Pytanie tylko, czy powyższe zmiany mają naprawdę na celu poprawę bezpieczeństwa na drogach, czy tylko maksymalnie zmniejszyć zdawalność, co przekłada się na wyższe dochody WORD-ów?

środa, 30 stycznia 2013

Bank nie pyta o świadectwo szkolne

Do szkolnej wiedzy nie dostajemy instrukcji, jak stosować ją w życiu. I tu zaczynają się trudności - piątki na świadectwie i nie rozumiem, co mam robić, żeby zarobić. I skąd ten "ledwo trójkowy", bez studiów,  to wie? Ten trójkowy nie słyszał pochwał i miłych słów, które ograniczały jego możliwości.
Gdy kończą się beztroskie lata (a ostatnio obcięli limit do 5 lat), idziemy do szkoły. Zdobywamy bardzo przydatną wiedzę z zakresu czytania, pisania i liczenia po to, aby wyrobić w sobie umiejętności uczenia się wszystkiego tego, co jest objęte ogólnokształcącym programem nauczania. Następnie idziemy na studia lub do szkoły zawodowej po wiedzę profesjonalną, która umożliwi nam wykonywanie takiego zawodu, o jakim marzyliśmy – gorzej, gdy były to marzenia rodziców.
W szkołach spędzamy od 14 do 20 lat i skutkuje to jedynie tym, że jesteśmy przesiąknięci stereotypami epoki industrialnej: „Ucz się dobrze, abyś mógł zdobyć dobry zawód i rozpocząć dobrą pracę, aby mieć dobrą emeryturę.” Słowa dobrze, dobry  umiejscawiały daną osobę w pozycji wiecznej przeciętności, ale w epoce industrialnej taka przeciętność pozwalała spokojnie żyć i przeżyć.
Od co najmniej kilkunastu lat jesteśmy w epoce informacji. Są to lata bardzo wymagające, rzucające wielkie wyzwania całej ludzkości. Oto właśnie teraz w szkołach kształcą się młodzi ludzie, którym stawia się wielkie wymagania; szkoły mówią o potrzebie dodatkowej wiedzy, podnoszeniu kwalifikacji, zdobywaniu nowych umiejętności, takich jak kreatywność, tworzy się nowe kierunki i profile szkół, a kształci według dawno już zdeaktualizowanych programów nauczania, zaś ludzie wychowani, wykształceni i pracujący wg standardów industrialnych przechodzą na emeryturę na zasadach epoki informacji. Wszyscy po części zdezorientowani, a emeryci wręcz zniesmaczeni – tyle lat ciężkiej pracy i jak żyć na emeryturze?!
W szkołach w sposób bardzo prosty, czasem wręcz prostacki, egzekwują od nas wymaganą wiedzę. Nie ma czasu na pomysły, kreatywność, bo program goni. Ważne, aby zrobić kolejny fakultet, zaliczyć kolejny kurs, bo bez podnoszenia kwalifikacji to ciężko się utrzymać na tzw. topie. Cały czas jest to jednak podnoszenie kwalifikacji tylko zawodowych, a niepodporządkowanie się wymogom jest piętnowane niskimi notami. Zabija się w nas otwartość na nieznane, z domu wynosimy, że jak będziemy dobrze pracować, to dostaniemy dobrą emeryturę i jakoś to będzie. Podporządkowujemy się pewnym wytycznym i doznajemy szoku, ponieważ jakoś to będzie jest poniżej standardów godnego życia. Dlaczego? Dlatego, że z pokolenia na pokolenie nagradzano nas za wiedzę wyuczoną z rekomendowanych podręczników, karano nas za niewiedzę i próby pojmowania tematów w sposób niestandardowy, stłamszano nasz instynkt poznawczy. Wpajano nam, że jesteśmy bezpieczni, karmiono nas odpowiednimi treściami i ... nagle odcięto pępowinę, a do porodu jeszcze nie czas...
O epoce industrialnej można powiedzieć, że stopniowo wkraczała w życie naszych dziadków. Każda innowacja miała swój czas, życie było w zasadzie przewidywalne. Epoka informacji wtargnęła w nasze życie niczym tsunami. Współczesny pogląd mówi, że ilość informacji podwaja się co osiemnaście miesięcy. Po raz pierwszy w historii osoby wykształcone stykają się z tymi samymi problemami gospodarki, co osoby niewykształcone. Bez względu na posiadane wykształcenie, ludzie zmuszeni są zdobywać nową wiedzę i umiejętności, aby nadążać za zmianami w pracy. Problem polega na tym, że nie nadążamy, bo brakuje nam wiedzy finansowej. Wiedzy, która tłumaczy nasze pozycje w życiu, która mówi, jak wykorzystać czas aktywności zawodowej na budowanie zabezpieczenia własnej przyszłości, jak inwestować środki płatnicze i jak wydawać pieniądze, aby generowały nam zyski. Z tego właśnie powodu rośnie przepaść między tymi, co mają, a tymi, co nie mają. Edukacja finansowa pozwala każdemu zamienić pieniądze, które zarabia w swoim zawodzie, na trwałe bogactwo i zabezpieczenie finansowe na całe życie, pod jednym jednak warunkiem. Po tę wiedzę musisz sięgnąć sam, bo w szkołach póki co jej nie uświadczysz...
Bank nie pyta Cię o świadectwo szkolne, bo:
- nie jest Twoim rodzicem i nie musi być z Ciebie dumny, ani też nie musi się wstydzić za to, że repetowałeś;
- bez względu na to, jakie masz to świadectwo i z jakiej szkoły, to i tak niewiele wiesz o własnych finansach i zarządzaniu nimi (nie mylić z fachową wiedzą ekonomiczną, księgową czy podatkową, zdobywaną na uczelniach wyższych – bywa niestety, że ludzie z takimi tytułami też nie radzą sobie ze swoimi finansami!);
- taka niewiedza to korzyść dla banków – potulnie robisz to, co Ci sugerują: oszczędzasz na kontach i lokatach; bierzesz kredyty hipoteczne, gotówkowe, coś jednego na raty, coś drugiego na raty... w końcu konsolidacja, a wszystko po to, aby coraz wyższą ratą kredytu spłacać rzeczy, które dawno straciły swoją wartość początkową.
A o co zapyta bank? – Bank zapyta Cię, co stanowi Twoje aktywa i pasywa oraz jaki jest stosunek Twoich przychodów do kosztów, czyli jaką masz zdolność kredytową i jakie masz zabezpieczenia kredytu.
Bank zapyta Cię o Twoje zestawienie finansowe i bilansowe, czyli o świadectwo Twojej inteligencji finansowej. Masz je?

wtorek, 29 stycznia 2013

Stawki za tłumaczenia przysięgłe. Biuro tłumaczeń czy tłumacz prowadzący własną działalność?

Może się zdarzyć, że będzie potrzebne tłumaczenie dokumentów z języka polskiego na angielski lub z angielskiego na polski. Ponieważ chodzi o dokumenty, tłumaczenie musi zostać wykonane przez tłumacza przysięgłego języka angielskiego.
Gdzie zatem należy się zwrócić, żeby zamówić tłumaczenie uwierzytelnione (inaczej znane jako tłumaczenie przysięgłe) i jakich kosztów możesz się spodziewać?
Zacznijmy od kosztów. Przede wszystkim, nie istnieje jedna obowiązująca stawka na tłumaczenia, jeżeli są świadczone na zlecenie osób prywatnych. Minister Sprawiedliwości w drodze rozporządzenia ustala wyłącznie wysokość stawki za tłumaczenie przysięgłe w przypadku wykonywania tej czynności na rzecz organów państwowych takich jak policja, sąd, prokuratura i administracja państwowa (zakład ubezpieczeń społecznych, urząd skarbowy itp.). Aktualnie obowiązujące rozporządzenie określające maksymalną wysokość stawek zostało wydane 24.01.2005, czyli jest mocno zapóźnione w stosunku do obecnej sytuacji ekonomicznej i zdecydowanie niekorzystne dla tłumaczy.
Weźmy przykład I grupy językowej obejmującej język angielski, niemiecki, francuski i rosyjski (języki są podzielone na grupy ze względu na stopień ich znajomości wśród społeczeństwa).
Zgodnie z rozporządzeniem stawka za tłumaczenie 1 strony (za stronę rozliczeniową przyjmuje się tekst składający się z 1125 znaków ze spacjami, tj. nieco mniej niż liczy niniejszy tekst do tego miejsca) wynosi: w przypadku tłumaczenia z języka obcego na język polski 23 zł, a z języka polskiego na obcy 30,07 zł. Biorąc pod uwagę, iż dość często tłumaczenie jednej strony zajmuje zdecydowanie więcej niż jedną godzinę (np. orzeczenie sądu czy akt oskarżenia), gdyż wymaga szczególnej koncentracji i dokładnego sprawdzania sformułowań, to tłumacze przysięgli, przy dodatkowym obciążeniu ich odpowiedzialnością karną i cywilną w związku z wykonywaną przez siebie pracą, są jedną z najmniej zarabiających grup zawodowych.
Inaczej wygląda określanie stawki za tłumaczenie uwierzytelnione (objętość jednej strony to zawsze 1125 znaków ze spacjami) dla zleceniodawcy, który nie jest organem państwowym. Wówczas jest ona dowolnie ustalana przez tłumacza i dostosowana do wymogów wolnego rynku, zasad konkurencji oraz trudności testu. Zwykle zawiera się w przedziale od 25 do 55 zł za stronę. Honorarium pobiera tłumacz, i jako prowadzący działalność gospodarczą, wystawia rachunek za usługę i odprowadza podatek. Dodatkowo, jeżeli tłumacz jest płatnikiem VAT-u (a nie wszyscy tłumacze prowadzący działalność gospodarczą są „VATowcami”, gdyż obowiązek odprowadzania tego podatku powstaje dopiero po przekroczeniu określonej kwoty obrotu rocznego), dolicza podatek VAT.
Przyjrzyjmy się teraz biurom tłumaczeń. Stawki za tłumaczenia różnią się oczywiście w zależności od biura, ale można przyjąć, że oscylują w takim samym przedziale jak stawki pobierane przez pracującego na własny rachunek tłumacza.
A przecież biura tłumaczeń zajmują pomieszczenia, za które płacą czynsz, pokrywają koszty elektryczności, ogrzewania, telefonu, płacą wynagrodzenie osobie, która zajmuje się przyjmowaniem zleceń od klientów, a przede wszystkim stanowią źródło dochodu swoich właścicieli (którymi niekoniecznie są tłumacze). Są też zawsze płatnikami VAT-u.
Jak więc jest to możliwe? Bardzo prosto: za stronę wykonanego tłumaczenia tłumacz pracujący na zlecenie biura dostaje tylko 25% - 50% stawki, którą płaci klient, tj. około 10 – 27 zł., czyli nawet mniej niż minimum określone przez Ministra Sprawiedliwości 7 lat temu! A przecież biura reklamują się informacją, iż zatrudniają „szerokie spektrum” różnego rodzaju tłumaczy wykonujących tłumaczenia przysięgłe, tłumaczenia zwykłe, tłumaczenia specjalistyczne, tłumaczenia techniczne, tłumaczenia prawnicze itd. itp. ... Czy można zatem uwierzyć, że za takie wynagrodzenie pracuje doświadczona, wykwalifikowana kadra?
Zdrowy rozsądek podpowiada, iż tylko osoby mocno zdesperowane i nie mające innych możliwości zgadzają się świadczyć w takiej cenie usługi „na najwyższym poziomie”. Stąd niejednokrotnie rażące błędy w tłumaczeniach i wynikające z nich poważne konsekwencje ponoszone przez klientów
Ponieważ dla biura tłumaczeń absolutnym priorytetem jest nie stracić klienta, przyjmują wszelkiego rodzaju zlecenia bez względu na liczbę i „specjalizację” pracujących dla nich osób. Nagminną praktyką, gdy zdarzy się trudniejsze tłumaczenie, jest  przesyłanie mailem skanów pism i dokumentów (niejednokrotnie zawierających wrażliwe dane osobowe klienta) nieznanym sobie tłumaczom, rozsianym po całej Polsce, z prośbą o wycenę i wykonanie takiego zlecenia. Kiedy uda im się znaleźć kogoś, kto dysponuje czasem i zgodzi się wykonać zlecenie, to w przypadku, gdy zgłosi się więcej niż jeden tłumacz, jedynym kryterium, które zadecyduje o wyborze ostatecznego wykonawcy jest tylko i wyłącznie niższa kwota wynagrodzenia dla tłumacza. Nigdy jego kwalifikacje lub doświadczenie zawodowe.
Iwona Kuźmińska - tłumacz przysięgły od 1991 roku

sobota, 26 stycznia 2013

Watch and learn, czyli o nauce angielskiego

Dlaczego warto jest znać przynajmniej jeden język obcy? Jak można szybko nauczyć się języka angielskiego, siedząc w domu? Poniższy artykuł odpowie na te pytania. 
Nauka języka angielskiego przez tak wielu ludzi spowodowana jest dzisiejszym schematem edukacyjnym. Dobrze jest nauczyć się tego języka, ponieważ:
• porozumiem się z obcokrajowcami,
• wiem, o czym śpiewają zagraniczni artyści,
• umiem rozszyfrować teksty po angielsku, np. z Internetu.
Można tak długo wymieniać. Jednak prawie nikt nie zdaje sobie sprawy, że to dzisiejszy świat wywołuje na nas presję studiowania języka obcego. W szkole - wymagana nauka, w pracy - wymagane szkolenie. W każdym CV warto napisać: „Dobra znajomość języka angielskiego”.
Jako ludzie jesteśmy chłonni wiedzy i powinniśmy dać się tej presji ponieść. Im człowiek więcej wie, tym lepiej dla niego. Wracając do angielskiego - warto? Warto. Jak? Jest kilka sposobów. Ten, który wybierzesz, zależy od Twojego portfela, poświęconego czasu i zainteresowania. Pierwsze, co przychodzi na myśl, to kursy językowe. Dają niemalże gwarancję sukcesu: zajęcia w małych grupach, prawie prywatnego nauczyciela, wszystkie potrzebne materiały. Jest oczywiście jeden minus: takie szkoły są płatne.
Tym, którzy mają ograniczone zasoby finansowe, można zaproponować rozwiązanie internetowe, tzn. tłumaczenie angielskich tekstów za pomocą słowniczka, słuchanie audycji radiowych (np. Radia BBC), oglądanie na youtube porad językowych (wystarczy wpisać: learn english). Warto zapisywać sobie nieznajome słowa, przetłumaczyć je i powiesić w miejscu, gdzie często będziesz przechodzić, np. koło monitora komputera. Ta metoda wymaga dużo samozaparcia i determinacji.
Trzeba pamiętać, że dziś angielski (a już także niemiecki, chiński i inne) otacza nas wszędzie. Aby wpasować się w ten trend, należy uruchomić swoją siłownię umysłową i zacząć się szkolić.

Ciekawym rozwiązaniem jest kurs języka angielskiego online. Jest znacznie tańszy od szkoły językowej. Jeśli chodzi o plusy, to z pewnością należy do nich to, że możemy uczyć się języka angielskiego w domu przed komputerem, popijając kawkę.

piątek, 25 stycznia 2013

Zobacz, takie pojęcia poznawałaś/eś na języku polskim

Po zakończeniu edukacji w szkole, wielu ludzi nawet nie słyszało o takich pojęciach, nurtach filozoficznych, które były używane w szkole podczas nauki naszego ojczystego języka. Niektórzy to nawet umieli, ale nie są wstanie powiedzieć, co one oznaczają. Sprawdź, co pamiętasz jeszcze z czasów szkolnych. 
Pierwsze pojęcia, które przedstawię, to stoicyzm i epikureizm — często są zapominane i  mylone ze sobą.
Doktryny Stoicyzmu - według stoików człowiek winien dążyć do etycznej doskonałości. Stoikowi potrzebne jest minimum materialne, aby żyć godnie.
Stoicy wierzyli w fatum. Wobec losu stoik uzbraja się w apatię (apathe - beznamiętność, spokój wewnętrzny). Stoik nie może popadać w rozpacz czy też euforię, ma wyrzec się skrajnych stanów emocjonalnych. Ważnym hasłem stoicyzmu było "Aurea mediocritas", czyli "Złoty środek" - inaczej umiar we wszelkich dobrach.
Słynnymi filozofami tej szkoły byli: Zenon z Kition (IV w.p.n.e. - III w.p.n.e.), Sanoka Młodszy (I w.p.n.e.), Marek Aureliusz (II w. p.n.e.).
Epikureizm - wyznawcy tego nurtu uważali natomiast, że człowiek, który chce osiągnąć szczęście, musi w życiu zadbać o brak cierpień i trosk (należy np. wyzbyć się cierpienia spowodowanego strachem przed śmiercią). Epikurejczycy uważali, że w życiu najcenniejsza jest przyjaźń, którą podtrzymują wspólne przyjemności, np. biesiady. Uważali, iż otucha płynie z faktu zmienności losu. Głosili, że najlepiej żyć w ukryciu (nie angażować się w życie publiczne).
 Na początek epikureizmu wyznacza się drugie przyjście Epikura do Aten i założenia w ok. 306 p.n.e. szkoły filozoficznej - tzw. "Ogród".
Z tą filozofią silnie lączy się pojęcie Carpe diem. Ta filozofia mówi tyle, co i dosłownie oznacza - "korzystaj z chwili", nie tylko czerp przyjemności, ale też dobrze spożytkuj czas. Słynni filozofowie tej szkoły to Epikur z Samos (IV - III w. p.n.e.) oraz Lukrecjusz (I w. p.n.e.) Zwrot ten wykorzystywany był m.in. przez Horacego w "Pieśniach". Mocno związane jest to z epikureizmem, w którym chwila obecna, teraźniejszość, jest ważniejsza od przyszłości, tego, co będzie.

czwartek, 24 stycznia 2013

"Nie mam czasu" – znasz to? Jak tego uniknąć?

Co kradnie ci czas? Jak zyskać 2 godziny dziennie więcej? Czego wszyscy ludzie na świecie mają tyle samo? Co by było, gdyby? Ludzie boją się z natury tego, co nieznane, boją się krytyki i opinii innych.
Jedyne, czego każdy człowiek na świecie ma tyle samo, to czasu. 
Właśnie tak, każdy ma go tyle samo, czyli 24 godziny na dobę i nikt nie ma mniej i nikt nie ma więcej. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że czasu nie da się kupić, co mnie bardzo boli, bo ciągle mi go brakuje. Ale już wziąłem życie i interesy we własne ręce i zamierzam to zmienić, aby mniej pracować, a zarabiać więcej :)
Zaczyna się od tego, że odkładamy coś na jutro. Mówimy sobie "zrobię to jutro", a jutro dochodzą kolejne obowiązki i tak zaczynamy się rozleniwiać, gubimy się w naszym planowaniu (jeśli w ogóle masz coś zaplanowane) i znowu odkładamy coś na jutro, a jak wiadomo "jutro nie nadchodzi nigdy"
zarządzanie czasemZ czego to wynika? Jest kilka odpowiedzi.
Pierwszą jest to, że bierzemy na siebie nadmiar obowiązków, które chcemy wykonać i w ten sposób w naszą podświadomość wpada myśl, że tego jest tak dużo, że nie chce mi się tego robić i zaczyna się kombinowanie i szukanie wymówek, aby tego nie robić, a czas płynie dalej.
Druga odpowiedź to odkładanie i zrobienie tego za chwilę. Nie ma słowa za chwilę, robię to teraz i już będzie zrobione i jest z głowy, chociaż jedno.
Rozmyślanie nad czymś, co by było gdyby, a gdybym to zrobił, a gdybym nie zrobił, większość ludzi traci na to czas.
Czasami też, gdy mamy coś zrobić, po prostu boimy się tego, bo albo jest to za trudne, albo myślimy, że nie uda nam się tego wykonać, albo obawiamy się krytyki innych osób.
zarządzanie czasemWiesz, dlaczego ludzie sukcesu mówią "czas to pieniądz"?
Zostawiam cię z tym pytaniem do przemyślenia :)


Jednak najgorszymi pożeraczami czasu są:
Telewizja - oglądanie codziennie seriali czy kilka razy dziennie wiadomości. Ustal sobie, że raz obejszysz wiadomości np. wieczorem i tyle, resztę czasu przeznacz na obowiązki, takie jak między innymi nauka.

Telefon, sms - często od pracy odrywa nas ktoś, kto dzwoni lub pisze smsy, a my bierzemy telefonu w rękę i nie rozmawiamy, a gadamy lub nie piszemy jednego smsa, a smsujemy kilka razy.
Facebook, GG, e-mail i inne internetowe pożeracze - facebook zapanował, trzeba to głośno powiedzieć. Mało kto nad tym panuje, fotki, wiadomości, lajki, ludzie logują się na fejsa kilka, jak nie kilkanaście razy dziennie. Non-stop włączone gg i kilkadziesiąt kontaktów równa się w skrócie pisanie, gadanie. Przeglądanie poczty kilka razy dziennie zamiast raz czy dwa rano i wieczorem.
Jest jeszcze więcej ważnych czynników, o tym jak zarządzać swoim czasem, ale o tym napiszę w następnym artykule :)

środa, 23 stycznia 2013

Wołyńska brygada kawalerii 1939

Nie z szablą w dłoni, jak mówią głupcy, ale uzbrojeni w działa 37mm i broń przeciw pancerną czekali na nadejście niemieckich czołgów. Gdy czołgi wyjechały z lasu, polska kawaleria zatrzymała niemieckie natarcie. Kawaleria zniszczyła przeszło 100 niemieckich pojazdów w jeden dzień!

Niemcy charakteryzują się zaniżaniem własnych strat, dlatego wiele faktów historycznych nie zgadza się z ich podaniami. Może tu też mówimy o wyimaginowanej niemieckiej precyzji?
Wchodząca w skład Armii Łódź Wołyńska Brygada Kawalerii pod dowództwem Juliana Filipowicza od pierwszego września dzielnie i skutecznie broniła się w okolicach wsi Mokra. Tylko pierwszego września w walkach z wojskiem 4 Dywizji Pancernej pod dowództwem gen. por. Georga Hansa Reihardta, choć sama straciła około 400 ludzi i pięć dział, zniszczyła około stu pięćdziesięciu niemieckich pojazdów, w tym siedemdziesiąt sześć czołgów.
Polska kawaleria skutecznie potrafiła zatrzymać Niemców w miejscu, choć siła wroga przewyższała znacznie obrońców Polski. Na ten temat można snuć wiele ideologii, jednak prawdą jest fakt, że obrońca broniący swojego terenu jest o wiele skuteczniejszy niż atakujący najeźdźca, który nie tylko nie zna terenu, ale też brakuje mu odpowiednich motywacji.
Nocą trzeciego września Brygada uderzyła na Kamieńsk, niszcząc kilkanaście cystern należących do 1 Dywizji Pancernej. W czasie ataku zginęło przeszło stu żołnierzy niemieckich.
Propaganda niemiecka skutecznie radziła sobie z faktami historycznymi. Opowiadała o wielkiej mechanizacji własnej armii, choć sami posiadali najwięcej koni. Niemcy posiadali również własną kawalerię, z tym, że ich formacja nie mogła w najmniejszym stopniu równać się z Polakami — to chyba jedyny powód, dla którego historia zaciera te ślady.
Kawaleria nie była oddziałem, który istniał z powodu tradycji i historii, ni też z powodu miłości do koni. Kawaleria posiadała niesamowitą skuteczność. Była najgroźniejszą formacją, mogła przedzierać się przez bagna, podchodzić przeciwnika w lesie, nie robiąc przy tym hałasu, i nie potrzebowała żadnych dróg, a „paliwo” było dostępne wszędzie.
Wołyńska brygada kawalerii, łącząc się z innymi formacjami, wycofywała się przed licznym i pozbawionym skrupułów przeciwnikiem, który strzelał do cywilów, bombardował wioski i miasta, łączyła się z innymi ocalałymi oddziałami i prowadziła nadal działania obronne.
Kawalerzyści bronili się dzielnie i nikt nie jest w stanie przesądzić o wyniku walk, gdyby Rosjanie, jako kolejni bez wypowiedzenia wojny, 17 września nie zaatakowali okaleczoną armię broniącą Polski.
Tu również rosyjska propaganda zataja wiele. Polacy pomimo rozkazów naczelnego dowództwa, aby unikać walk z Rosjanami, walczyli z nimi przy każdej możliwej okazji.
Kawalerzyści przeprowadzili walkę z Rosjanami o Busk — mało jest wiarygodnych źródeł historycznych, żeby można podać faktyczne zdarzenia z tej walki. W czasach tzw. komunistycznych w Polsce nie mówiono o walkach, o ataku, ale o zajęciu terenu przez Rosjan jak o czymś naturalnym. Chcieli i przyszli, zajęli teren — normalne. Potem przez długie lata niszczono zapisy, bito do nieprzytomności ludzi, którzy walczyli, ale szczególnie traktowano tych, którzy usiłowali zachować prawdę historyczną dla potomnych.
Faktem historycznym jest, że Wołyńska Brygada Kawalerii skapitulowała przez Niemcami dwudziestego piątego września pod Rawą Ruską.

wtorek, 22 stycznia 2013

1939 Dywizjony Łosi bombardują niemieckie korpusy.

Niewielka w sumie ilość samolotów bombowych Łoś, nie była w stanie zatrzymać tak wielkiej liczby niemieckich żołnierzy, zmierzających ku stolicy Polski. Jednak zapisały się na kartach historii w znaczący sposób.
Bombowiec PZL 37 Łoś, jak nazwa wskazuje produkt z lat trzydziestych, był nowoczesnym jak na tamten okres samolotem. Posiadał chowane podwozie, sloty i klapy. Jego załoga składała się z czterech osób. Konstruktorami jego byli Jerzy Dąbrowski, Piotr Kubicki i Franciszek Misztal. Pierwszym oblatywaczem prototypu był doświadczony pilot Jerzy Widawski.
Pierwsze użycie bojowe samolotów miało miejsce drugiego września 1939 roku, podczas ataku na stację kolejową Vossowska.
Czwartego i piątego września Łosie uderzyły na niemieckie korpusy pancerne zmierzające w kierunku Częstochowy i Warszawy, zrzucając łącznie na Niemców pięćdziesiąt ton bomb. Niemcy zaskoczeni skutecznym działaniem lotnictwa polskiego, podzielonego na klucze, znacznie spowalniali swój marsz — musieli się kryć po lasach — odebrano im dumnego dążenia głównymi drogami. Z samolotów bombowych prowadzono również ostrzał z karabinów pokładowych. Chociaż Polacy zadawali Niemcom dotkliwe ciosy, zbyt mała liczba samolotów bombowych (około 70), nie była w stanie zatrzymać tak licznych armii. Natomiast niemieckie starty w stosunku do ogólnej liczby wojska i sprzętu nie były aż tak wielkie.
Od piątego do dziewiątego września Łosie atakowały kolejne człony niemieckiej armii, lecz dopiero jedenastego września sześćdziesiąt ton bomb spadło na kolejne niemieckie wojska, w tym na kolumny pancerne.
W kolejnych dniach ocalałe samoloty zostały przekierowane do Rumunii i w ten sposób zakończyła się ich walka w wojnie obronnej.
Zabrakło kilku lat przygotowań, bo choć Polska stawiała silny, ale przede wszystkim nieprzewidywalny opór, to wojsko polskie stanowiło garstkę w porównani z najeźdźcą. Doskonały przykład stanowi obrona odcinka Wizna, kiedy trzystu pięćdziesięciu żołnierzy przez kilka dni skutecznie odpierało ataki w stosunku wojsk sto do jednego.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Legenda o Górze Meru jako podstawie indyjskiej astronomii

Wśród indyjskich legend i mitów ważne miejsce znajduje Góra Meru lub Sumeru. W kosmologii indyjskiej rozpowszechnione było przekonanie o istnieniu góry, która znajdować się miała na środku Ziemi, stać pośród gór Pamiru, w środkowej Azji lub w Tybecie.
W najwcześniejszym rozwoju kultury i historii Indii, jeszcze w czasach wedyjskich, wierzono, że mityczna góra łączy sklepienie niebieskie ze światem podziemnym. Miałaby  wznosić się na wysokość 84 000 jodźana ponad ziemię (jodźana ma odpowiadać około trzydziestu kilometrom — źródło niepewne). Składała się z różnych warstw, różniąc się wyglądem od zwykłych gór. Każda z warstw poddana była innemu władcy, innej istocie nadprzyrodzonej. Co do zwieńczenia jej też różne były teorie, jedni twierdzili, że wierzchołek jest ostrym szczytem, inni zaś, że czubek góry przypomina rozległą równinę.
Wszyscy byli zgodni jedynie z tym, że było tam odpowiednio dużo miejsca dla jej boskich mieszkańców. Wokół Góry Meru rozciągały się koncentrycznie kontynenty, których jak wynika z opisów w przekazach, było cztery; leżały odpowiednio na południu, północy, wschodzie i zachodzie. Niekiedy przedstawiano je pod postacią kwiatu lotosu, gdzie góra Meru była słupkiem kwiatu. W innych tradycjach jest umieszczane siedem kontynentów, które — rozdzielone oceanami — rozciągają się na ziemi wokół centralnego punktu, jakim była góra Meru, kontynent indyjski umieszczony był pośrodku. Oddalając się od środka, każdy z tych kontynentów był dwa razy większy od swego poprzednika.
Kolejne kosmologie podają wersje o trzynastu, osiemnastu, jak również, trzydziestu dwóch kontynentach. W VII w p.n.e. wszystkie wersje uznano za wiarygodne. Nieraz świat przedstawiano jako wielkiego żółwia, jego górna skorupa była niebem, dolna zaś ziemią. Ta właśnie hipoteza, ukuta w pierwszym stuleciu przed naszą erą, stała się popularna we wróżbiarstwie. Żółwia ukazywano jako odpoczywającego Wisznu, (jednego z dwóch najwyższych bogów, drugim był Śiwa) z głowa skierowaną na wschód, a pancerz żółwia składał się z dziewięciu części. Wszystkie łączyły się z triadą domów lunarnych lub konstelacji. Pozwoliło to astrologom określić, które kraje i regiony są najbardziej podatne na nieszczęścia lub cierpienia, zgodnie z ruchem zwiastujących je planet. We wszystkich podaniach ziemia była niewielką częścią wszechświata i powszechnie utrzymywano istnienie kilku wszechświatów, z których każdy miałby swoją ziemię, niebo i świat podziemny.
Wiedza astronomiczna w Indiach rozwinęła się dzięki temu, że była związana z władzą państwową. Im więcej wiedziano o porządku w kosmosie, tym łatwiej przychodziło sprawować rządy w kraju. Indyjska astronomia miała zdolność do łączenia obserwacji zjawisk niebieskich z nienaukowymi wierzeniami o zasadach budowy i funkcjonowania wszechświata, gdzie centralne miejsce zajmowała Góra Meru. Jednym z zainteresowanych astronomią był maharadża Dżajpuru Sawaj Dżaj Sinych (1699-1743), który kazał wybudować w Delhi pięć obserwatoriów. Zainteresowanie astronomią przejawiali inni władcy indyjscy, bez względu na wyznanie religijne. Kształtując kalendarz władca w znaczący sposób wpływał na życie podwładnych. Hinduskie wyobrażenia o istocie władzy królewskiej przypisywały władcy wpływ na sprawy ziemskie i boskie. Nawet na monetach pochodzących z okresu rządów mongolskiego władcy Dżahnangina (1605-1627), przedstawiano znaki zodiaku.
Układ zodiakalny traktowano jako system porządkowania i obserwacji astronomicznych, jego wykorzystanie na monetach mongolskich wskazuje na sankcję boską dla władcy, ale również cesarską władzę nad ciałami niebieskimi. W środkowych Indiach najbardziej znany jest kompleks świątynny w Khadżuaho. Znajduje się tutaj około trzydziestu budowli poświęconym różnym bogom hinduskim i dżinom. Charakterystyczną cechę stanowią wysmukłe wieże, które rozwinęły się z pojedynczych iglic w rozbudowane złożenia architektoniczne, zgrupowane wokół centralnej budowli. W ten sposób dodatkowo unaoczniano związki łączące świątynie z kosmiczną górą Meru.    

Opracowano na podstawie książki „Wielkie Kultury Świata — Indie” autorstwa Gordon Jonson.

sobota, 19 stycznia 2013

Jak możemy pomagać biernie i czynnie przyrodzie?

Niewiele osób wie, jak ważne jest pomaganie zwierzętom i otaczającej nas przyrodzie, przyczynianie się do jej ochrony i prawidłowego rozwoju. Człowiek wymyśla nowoczesne technologie, które pomagają chronić środowisko, ale z drugiej strony notorycznie odbywa się niszczenie roślinności i zagrożonych gatunków zwierząt.
Swego czasu byłem przekonany, że jestem dobrym człowiekiem... Robię przecież wystarczająco dużo, jeśli chodzi o ludzi potrzebujących czy przyrodę. Odprowadzam 1 procent podatku z mojego rocznego zeznania na chore dzieci, segreguję śmieci i założyłem własny kompostownik na odpady, a w ogóle jestem prawdziwym katolikiem, bo co niedzielę rzucam 2 złote na tacę... W podobnym przeświadczeniu żyje każdego dnia wielu ludzi.

Zapewne pytanie, jakie w tym momencie nasuwa ci się na myśl, brzmi: "Jak ja mogę zaradzić tej sytuacji wobec ogromu zagrożeń, jakie niesie ze sobą rozwój cywilizacji?". Oczywiście są to jak najbardziej trafne spostrzeżenia, ale nie możemy zapominać o tym, że podobnie myśli większość mieszkańców naszego globu - "Ten problem mnie nie dotyczy" - słyszymy lub czytamy każdego dnia. Nie mamy czasu i nie chcemy nawet zaprzątać własnych myśli "jakąś ochroną przyrody czy akcjami pomocy zwierzętom". Co ciekawe wielu z nas troszczy się o przydomowy ogródek, domowe psy i koty, rybki w akwarium czy chomiki. Określamy się miłośnikami przyrody, ale kubeł zimnej wody wylewa nam się na głowy dopiero wtedy, gdy dochodzi do anomalii pogodowych, ataku tornada, powodzi czy smogu w naszym mieście. Oglądamy zwierzęta hodowlane, które żyją w katastrofalnych warunkach i dostrzegamy delikatnie mówiąc brak poszanowania ich praw, ale... nie wyciągamy wniosków.

Przestrzeganie zasad zrównoważonego rozwoju, o których mówi edukacja ekologiczna, może być jedyną szansą na uratowanie naszego globu. Na pewno pomogą akcje jak 1 procent podatku i dokarmianie zwierząt zimą, ale trzeba też zaangażować się w bardziej zaawansowany sposób. Przyrodę możemy chronić czynnie i biernie.

PRZYKŁADY OCHRONY BIERNEJ:
- nie niszczyć oraz sprzeciwiać się jej niszczeniu,
- troszczyć się o bytującą roślinność w najbliższym otoczeniu, np. zieleńce, trawniki,
- nie wyrzucać śmieci byle gdzie.

PRZYKŁADY OCHRONY CZYNNEJ:
- sadzić gatunki rodzimych drzew,
- zakładać własne ogródki,
- zakładać budki lęgowe dla ptaków i karmniki,
- zabierać jeże z jezdni w bezpieczne miejsce,
- pomagać chorym, nieporadnym zwierzętom.

piątek, 18 stycznia 2013

Legenda o świątyni w Lhasa

Legendy podobno mają w sobie ziarno prawdy. Tę potwierdził G. I. Potanin, rosyjski etnolog, w pracy pt.: „Opowieść o Salomonie” (Mit o Salomonie). Czy zatem mówimy o faktach, czy mitach?
W dawnych czasach w kraju Ui (pradawna nazwa Tybetu), z inicjatywy pasterzy, w malowniczej dolinie miała powstać świątynia. Wspólnym wysiłkiem z kosztownych, najpiękniejszych materiałów wznosili mury, lecz gdy prace były już na ukończeniu, ku przerażeniu budowniczych budowla rozsypała się w gruzy. Zmartwieni pasterze nie zaniechali budowy. Jeszcze dwa razy próbowali, lecz z nieznanych powodów mury zwaliły się dwukrotnie. Biedni Lamowie, nie znali tajemniczej zagadki, będącej przyczyną zrujnowania ich pracy. W swej bezradności król Ui wezwał najsłynniejszego wróżbiarza. Dowiedział się, że rozwiązanie może znać jedynie pewien mądry starzec mieszkający na Wschodzie, w bliżej nieokreślonym miejscu. W celu odnalezienia starca wysłano mądrego i znanego ze sprytu Lamę. Wysłannik przemierzył Wschodnie krainy, lecz jego poszukiwania były bezowocne. Pojawił się przypadek, który pozwolił mu osiągnąć cel. W powrotnej drodze, pękł mu popręg przy siodle. W celu naprawienia wstąpił do małej chatki nad jeziorem. Mieszkał w niej ślepy starzec. Podarował gościowi — który przedstawił się jako Lama ze Wschodu — potrzebny rzemień. Starzec powiedział, że szczęśliwi są mieszkańcy Wschodu, bo mają piękne świątynie, jakich nigdy nie wybudują ludzie z kraju Ui. Podziemne morze zawsze podmyje mury i zwali w gruzy budowle. Gdyby jednak ktoś z nich poznał tajemnicę, wody podziemnego morza zalałyby wschodnie tereny. Wszyscy oni niechybnie by wtedy zginęli, pochłonięci w jego otchłani. Lama z Zachodu ostrzegł starca, by uciekał, gdyż jest on mieszkańcem Ui, poczym odjechał. Starzec miotał się po izbie. Wrócił jego syn. Ojciec powiedział mu, aby natychmiast dogonił przeklętego Lamę z Zachodu, albowiem ukradł on tajemnicę. Syn starca ruszył w pościg. W jednym z mongolskich narzeczy słowo: rzemień i tajemnica, brzmią podobnie. Syn starca pomyślał, że kradzież rzemienia nie stanowi powodu do ukarania śmiercią. Dogonił Lamę i poprosił o zwrot rzemienia… Następnego dnia ogromne morze wystąpiło z wód jeziora, zalało dom starca i wiele innych.
Za źródło do napisania tego tekstu posłużyła książka Alfreda Szklarskiego „Tajemnicza wyprawa Tomka”.

czwartek, 17 stycznia 2013

Studia humanistyczne - najlepszy kierunek studiów?

Wiele młodych osób, zwłaszcza maturzystów, zastanawia się, jaką uczelnię wyższą wybrać. Także starsi studenci studiów podyplomowych oraz wszyscy inni zainteresowani dalszym kształceniem wyższym, szukają odpowiedniego miejsca dla siebie.
dziewczyna
Część ludzi podąża, niestety, za tłumem, wybierając kierunki popularne, oblegane przez innych, które później nie dają im żadnej konkretnej pracy.

A nie tędy droga. Czy dobrym pomysłem było pójście na etnologię czy europeistykę? Moim zdaniem tragicznym. Nie możesz wybierać takiego kierunku studiów. No chyba, że chcesz zasilić szeregi osób trwale bezrobotnych lub chcesz zmywać gary w londyńskim metrze.

Koniec jednak z żartami. Przejdźmy do bardziej poważnych i życiowych kwestii. Pomyśl tylko, jak Twoje życie mogłoby wyglądać, gdybyś trochę przed wyborem studiów pomyślał i wybrał kierunek, który da Ci coś konkretnego, realne umiejętności, które pozwolą Ci się odnaleźć niemalże w każdej pracy lub pomogą Ci założyć działalności gospodarczą.

W takim razie jaki kierunek studiów wybrać? Jest kilka umiejętności, które studia powinny Ci dać, niezależnie od tego, jaki kierunek wybierzesz. Te umiejętności to perfekcyjna znajomość języków obcych, umiejętność administrowania projektami, umiejętność pokazania się, zdolność do szybkiego uczenia się nowatorskich rzeczy, w tym nowych aplikacji informatycznych, kreatywność, samodzielność, zaradność, umiejętność prowadzenia własnego przedsiębiorstwa i pracy w zespole.

Jeżeli dane studia nie dają Ci możliwości nauczenia się powyższych rzeczy, wówczas powinieneś z takich studiów szybko zrezygnować lub w ogóle nie zaczynać na nich nauki. To będzie po prostu zwyczajna strata czasu. Nikt już nie potrzebuje kolejnych studentów polonistyki czy innych kierunków humanistycznych.

By pracować w dużej międzynarodowej korporacji, trzeba czegoś więcej. I Ty właśnie musisz sam sobie o to zadbać. Nie możesz zwracać uwagi na rząd, bankierów itp., bo to do niczego nie prowadzi, tylko powoduje, że stoisz w miejscu. Czas ruszyć głową i kierunek studiów wybierać rozsądnie.

środa, 16 stycznia 2013

Dlaczego styczeń jest styczniem? Luty lutym itd.

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, skąd się właściwie wzięły nazwy 12 miesięcy? Co prawda możemy się domyślić pochodzenia niektórych z nich, ale z pewnością nie wszystkich. Poniżej postaramy się wyjaśnić ich genezę.
Styczeń - nazwa pierwszego miesiąca w roku pochodzi od słowa stykać, bowiem "łączy" on stary rok z nowym.
Luty - w języku staropolskim słowo luty oznaczało coś złego, srogiego, mroźnego. Właśnie w tym czasie zima potrafi najbardziej dać w kość, przynajmniej tak było jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Marzec - słowo pochodzące z łaciny. W Rzymie był to miesiąc poświęcony Marsowi, który był bogiem wojny. "Martius" oznacza w języku łacińskim miesiąc Marsa, wówczas planeta świeci najjaśniej.
Kwiecień - w tym miesiącu przyroda powoli budzi się do życia. Cieplejsze powietrze oraz promyki słońca pozwalają rozkwitać roślinom.
Maj - Rzymianie w tym miesiącu czcili boginię Mai, która był matką Merkurego. Wówczas rozpoczynał się okres radości, coraz cieplejszych dni, pełen miłości wśród zwierząt i ludzi. Majus z łaciny oznacza właśnie miły, radosny.
Czerwiec - prawdopodobnie nazwa jest powiązana z owadem, dokładnie z czerwcem polskim. W dawnych czasach zbierano poczwarki tych owadów, które po osuszeniu służyły do wyrabiania czerwonego barwnika. Następnie farbowano nim płótno. Inna teoria mówi, że w tym czasie przychodziły na świat czerwie – czyli larwy pszczół.
Lipiec - w tym przypadku nazwa pochodzi od drzew. Kwitnące lipy wabią zapachem pszczoły, które z kolei zbierają nektar.
Sierpień - czas żniw, a tym, czym dawniej ścinano zboże, były sierpy. Stąd nazwa tego miesiąca.
Wrzesień - dziewiąty z kolei miesiąc swoją nazwę wziął od fioletowych wrzosów.
Październik - swoją nazwę zawdzięcza paździerzom. Jest to słoma z lnu i konopi, obróbką której dziś już praktycznie nikt się nie zajmuje. Dawniej, kiedy większość ubrań tkało się z lnu, sporo ludzi zajmowało się przerabianiem tej rośliny na płótno. Podczas pracy powstawały odpady lnu – paździerze, których było pełno wokół chat.
Listopad - znaczenia nazwy tego miesiąca możemy domyślić się sami. Nazwa oczywiście pochodzi od liści spadających z drzew.
Grudzień - czas chłodu, zamarza wszystko wokół łącznie z ziemią. A Prasłowianie określali zamarzniętą ziemię słowem gruda.

wtorek, 15 stycznia 2013

Cztery kobiety znane z tego, czego nie zrobiły

Napoleon mawiał, że historia jest zestawem kłamstw, które ludzie wcześniej ze sobą uzgodnili. Nawet jeśli przesadził, to coś jest na rzeczy. Oto dowód - cztery sławne damy, które zapisały się w historii czynami, jakich w ogóle nie popełniły.
1. Lady Godiva i jej konna przejażdżka nago
Wiemy, że nie rozebrała się dla kaprysu. Przejechała nago ulicami średniowiecznego Coventry w imię wyższej sprawy - chciała wywalczyć obniżkę drastycznych podatków, jakimi jej nadmiernie chciwy mąż, lord Leofric, obłożył swoich poddanych. Kiedy go o to poprosiła, kpiąco odparł, że zrobi to, jeśli jego żona przejedzie nago przez miasto. I wpadł w pułapkę własnego szyderstwa. Bo lady Godiva spełniła warunek, poprosiwszy wcześniej mieszkańców, by zatrzasnęli okiennice i zamknęli się w domach. Usłuchali, wyłamał się tylko jeden (nazwany potem Tomem Podglądaczem). Przez otwór w okiennicy podejrzał jadącą ulicami swoją panią, otuloną jedynie we własne włosy. Za karę oślepł. A Leofric zmiękł - docenił poświęcenie żony i ulżył poddanym. Brzmi to jak legenda i jest nią w istocie, choć sama lady Godiva była jak najbardziej realna. Naprawdę żyła w XI wieku, naprawdę była żoną lorda. Ale historycy twierdzą, że jej słynna przejażdżka prawdopodobnie w ogóle się nie zdarzyła. Legenda o dzielnej lady pojawiła się w przekazach dopiero w XIII wieku (nie jest jasne, dlaczego akurat wtedy), ale prawdziwą karierę zrobiła setki lat później, dzięki słynnej balladzie Tennysona z 1842 roku. Słowem, tę historię wymyślił poeta. I pewnie dlatego tak nas uwiodła...

2. Włoska trucicielka Lukrecja Borgia

Lukrecji historia przyprawiła wyjątkowo wstrętną gębę. Mamy o niej mniej więcej takie pojęcie, jak użytkownik pewnego historycznego forum (bardzo młody, wnosząc ze stylu), który napisał: "Była to córka Aleksandra VI (papieża!!!), słynna ze swojej piękności, stosunków kazirodczych z bratem i ojcem, sławna trucicielka (próbowała m.in. otruć Michała Anioła), miała blisko 40 kochanków, brylowała na dworze swego ojca, miała nawet ambicje zostać kardynałem!".
Wcielenie zła wszelakiego, prawda? Ale taka właśnie opinia o córce kardynała Rodrigo Borgii, a późniejszego papieża Aleksandra VI, pokutowała przez całe stulecia. Lukrecja stała się znakiem rozpoznawczym potwornej rodzinki Borgiów, której niecne rządy zdominowały renesansową historię Włoch i Europy. Oskarżana o trucicielstwo, rozpustę, kazirodztwo była idealnym symbolem rządów swego opętanego władzą ojca i brata. Piękna i zła, diablica o twarzy anioła - czyż można znaleźć bardziej przemawiające do wyobraźni wcielenie zepsucia?
I tak o niej myślano aż do drugiej połowy XIX wieku, kiedy to historycy poszli w końcu po rozum do głowy. Prześledzenie faktów, a nie żółci wylewanej przez wieki na Borgiów, przyniosło całkiem inny obraz dziewczyny - już nie wyrachowanej hetery o najgorszych instynktach, ale ofiary polityki ojca i brata, traktowanej jak pionek w ich brutalnej grze o władzę. Wydawali ją za mąż trzykrotnie (po raz pierwszy, gdy miała trzynaście lat), nie pytając o zdanie i meblując te małżeństwa po swojemu. Jej pierwszego męża wygnali, a małżeństwo unieważnili jako rzekomo nieskonsumowane. Drugiego bestialsko zamordowali, gdy stał się zawadą w ich polityce. Lukrecja szczerze go opłakiwała i broniła się przed kolejnym małżeństwem, mówiąc: "bo moim mężom źle się wiedzie". Ale kto by jej słuchał! Na trzeciego wyswatano jej księcia Alfonsa d'Este, następcę tronu Ferrary. Ten związek, choć też zawarty pod przymusem, okazał się w miarę trwały i szczęśliwy. Książę d'Este, zachwycony słodyczą  i łagodnością żony, bardzo się do niej przywiązał i został z nią aż do jej śmierci. Umarła na skutek gorączki połogowej, po swojej 11 ciąży w wieku 39 lat.
Z czasem historycy ze zdumieniem odkryli, że Lukrecja ostatnie dziesięć lat swego życia spędziła jak pokutnica. Codziennie się spowiadała, kilka razy w miesiącu przyjmowała komunię, a pod książęcymi szatami nosiła po kryjomu raniącą ciało włosiennicę. Lukrecja, ta rozwiązła i zdeprawowana córka papieża, umarła jak święta.
3. Druga włoska trucicielka królowa Bona
Bonę też historia załatwiła na amen. Z naszą pomocą. Do dziś otacza ją w Polsce czarna legenda wrednej, despotycznej Włoszki, która w naszym bogobojnym kraju zaprowadza swoje cudzoziemskie porządki, wspomagając się trucizną. Bo czemuż to ludzie, którym Bona była niechętna, opuszczali ten padół w kwiecie wieku? Jak skończyły żony jej syna Zygmunta Augusta, których nie cierpiała? Śliczna Barbara Radziwiłłówna zeszła przecież z tego świata przed trzydziestką, delikatna Elżbieta Habsburżanka przed dwudziestką nawet! Obu straszna teściowa serdecznie nie znosiła, a że słynęła ze zdecydowania i siły, nie omieszkała zapewne pozbyć się nielubianych kobiet. Kto ją tam wie, jaką "włoszczyznę" hodowała w swoim podwawelskim ogrodzie! Dla niepoznaki sadziła kalarepkę, a obok trujący tojad!
Wszystko to oczywiście wierutne bzdury, rozpuszczane przez - jak mówią dziś historycy - ludzi związanych z habsburskim dworem, z którym Bona miała na pieńku. Ale nam tę truciznę wsączyli do umysłów nie dworscy plotkarze, ale głównie nasz wielki (tak przynajmniej się mówi) powieściopisarz Józef Ignacy Kraszewski. Nie zapominajmy, że dwa, trzy pokolenia temu myślenie o polskiej przeszłości kształtowały właśnie jego powieści (a napisał ich 232, w tym 88 historycznych, jest rekordzistą w historii polskiej literatury!). Wśród tych dzieł były i "Dwie królowe", masowo czytane przez nasze babki i prababki. Bona jest w tej powieści postacią wyjątkowo obmierzłą. Łączy temperament bazarowej przekupy z naturą bezwzględnej, przewrotnej i zazdrosnej despotki, zdolnej posunąć się do każdej podłości w walce o polityczne wpływy. Sięga po swoje, nie przebierając w środkach. Nawet kosztem szczęścia własnych dzieci, nawet kosztem życia innych.
I tak, z pomocą trującej powieści pana Kraszewskiego, przypięliśmy łatkę trucicielki najwybitniejszej bodaj polskiej królowej. Dziś historycy próbują to usprawiedliwiać, argumentując, że silna osobowość Bony mogła w nas budzić lęk. Przybyła do Polski jako egzotyczna księżniczka, nieprzeciętnie piękna i bystra, w dodatku nie wahająca się robić użytku z własnej inteligencji. Owszem, potrafiła deklamować z pamięci Horacego i Cycerona, ale nie obchodził jej pusty blichtr dworskich spektakli. Była stworzona do rządzenia. I potrafiła zabrać się do rzeczy, na każdym polu walcząc o potęgę dynastii Jagiellonów, a co za tym idzie - Rzeczpospolitej. Zaludniała pustkowia, wznosiła mosty, młyny, tartaki, rozbudowywała miasta i twierdze. Lubiła mawiać: „U was dukaty leżą na gościńcach, schylić się jeno, ażeby je zebrać. Nikt nie chce? Tym lepiej dla mnie”. I zbierała te dukaty workami, zostawiając po sobie świetnie zadbane królewskie dobra, przynoszące wielkie pieniądze, dzięki którym mogła trzymać w szachu i niepokorną szlachtę, i obce mocarstwa. Jak wielkie to były sumy, świadczy polityczna awantura z ostatnich wakacji - nasi politycy całkiem serio domagali się od Hiszpanii zwrotu pokaźnej pożyczki udzielonej przez Bonę królowi Filipowi II. Było tego 430 tys. złotych dukatów, z czego Hiszpan oddał ledwie dziesięć procent. A gdzie reszta?
Myślę, że Złoty Wiek Rzeczpospolitej, jak nazywamy czasy Zygmunta Starego, ten najlepszy okres naszej historii, w dużej części zawdzięczamy właśnie Bonie. Silnej, władczej, przedsiębiorczej kobiecie, której ambicje budowały potęgę kraju. Ale dostrzegliśmy to dopiero teraz (choć czy nie taki jest los wybitnych postaci?), wcześniej woleliśmy jej przypinać łatkę trucicielki.
Ironią historii w tym wszystkim jest to, że raz w życiu Bony opowieść o truciźnie nie była plotką. Gdy na starość opuściła coraz bardziej wrogą jej Polskę i wróciła do swego Bari, truciznę podał jej podstępny dworzanin. Tam umarła i tam ją pochowano. Polacy nie chcieli jej na Wawelu.

4. Maria Antonina i jej ciastka

Kiedy Maria Antonina usłyszała, że jej poddani głodują z powodu braku chleba, zakpiła ponoć: "To niech jedzą ciastka". Ten słynny wers tradycyjnie jest używany jako ilustracja arogancji władców, ich buty i obojętności na los poddanych, ale czy rzeczywiście były to słowa słynnej królowej Francji? Nie ma żadnych dowodów, że kiedykolwiek je wypowiedziała.
Zwrot ten po raz pierwszy pojawił się w odniesieniu do "pewnej księżniczki" w jednym z tomów "Wyznań" filozofa Jeana-Jacquesa Rousseau. Czy ową księżniczką była Maria Antonina? Co najmniej nieprawdopodobne. Tom "Wyznań" z anegdotą o ciastkach został napisany na początku 1766 roku. Maria Antonina miała wtedy ledwo 10 lat i była dzieciakiem na habsburskim dworze, a nie francuską królową. Rousseau zacytował jakąś sobie tylko znaną księżniczkę albo po prostu zwyczajnie ją wymyślił, szukając atrakcyjnej anegdoty, by opisać naturę aroganckich arystokratów. Ale w ogarniętej rewolucyjną gorączką Francji jego słowa tak świetnie pasowały do Madame Deficyt! Marii Antoninie nadano ten przydomek, bo miała wyjątkowy talent do trwonienia pieniędzy. Plotkowano o wielkich sumach, które traciła jako nałogowa hazardzistka (prawda) i pałacyku Petit Trianon, którego ściany wyłożyła złotem i brylantami (czysty wymysł, lecz wierzyli wszyscy). A wszystko to w czasie, gdy jej źle rządzony kraj pogrążał się w coraz większym kryzysie, a poddani umierali z głodu. Kazała im jeść ciastka? Kto, jak nie ona, mógłby się zdobyć na taką kpiącą ripostę?
Dziś wiemy, że wiele z tych opowieści to efekt zwykłego czarnego PR-u, że tylko głupcy mogli obarczać królową winą za finansowy krach Francji, że opowieści o jej rozrzutności też są mocno przesadzone (jej następczyni cesarzowa Józefina, żona Napoleona, pokonała ją w cuglach). Maria Antonina nie była gorsza niż inne arystokratki jej epoki. Ani lepsza, niestety, za co historia zafundowała jej dotkliwą karę. Tkwiła zamknięta w swojej złotej klatce, w wystawnym Wersalu, nie wychylając nosa za bramy, za którymi rozlewało się morze nędzy. I tkwi tam do dziś, jedząc swoje ciastka...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Programista – najlepszy zawód XXI wieku?

Polski rynek pracy nie prezentuje się najlepiej. Bezrobocie stale rośnie, ale są też i takie zawody, w których praktycznie stale poszukiwani są nowi pracownicy.
Jednymi z nich są programiści i ogólnie wszystkie osoby związane z rynkiem IT. W kraju rozwija się sporo firm z tej branży, które potrzebują kandydatów na rozmaite stanowiska, od szeregowych programistów, aż do specjalistów znających się bezbłędnie na jednym z języków programowania. Czy programista to w takim przypadku najlepszy zawód XXI wieku?
Programista niekoniecznie z dyplomem
Jak mówią statystyki, rzeczywiście z pracą nie jest aż tak źle. Studia informatyczne stale cieszą się dużym powodzeniem i dostanie się na nie niejednokrotnie jest dość trudne, a w trakcie pierwszych lat odpada z nich wielu studentów. Posiadanie dobrego wykształcenia jest kluczem do znalezienia pracy, ale trzeba też pamiętać, że i na doświadczenie kładziony jest duży nacisk. Dlatego niekoniecznie od programistów wymaga się tytułu magistra, ponieważ równie dobrze można znaleźć pracę wtedy, gdy skończy się kurs programowania. Takie kursy co prawda nie zawsze dają aż tak przekrojową wiedzę jak studia informatyczne, niemniej skupiają się na tym, co najważniejsze, czyli na językach programowania i ich praktycznym wykorzystaniu.
Szeroki wybór kursów
Jeśli chodzi o kursy programistyczne, to są one dostępne w naprawdę bardzo szerokim wyborze i można zarówno zapisać się na jakiś kurs ogólny, który będzie zawierał w sobie wszystkie podstawowe informacje, jak i wybrać bardziej szczegółowy kurs php, związany z tworzeniem stron internetowych, aby wymienić kilka propozycji, ponieważ rozwiązań jest tutaj dość dużo. Koszty są przy tym dość wysokie – zazwyczaj trzeba przeznaczyć na naukę powyżej dwóch tysięcy złotych. Dodatkowo warto mieć też swój laptop, chociaż w wielu firmach szkoleniowych nie jest to niezbędne.
Podsumowując, programista to dobry fach w dzisiejszych czasach i raczej nie ma co mówić o spadku zapotrzebowania na ludzi pracujących w tym zawodzie. To dobry pomysł na świetnie płatną pracę.

niedziela, 13 stycznia 2013

Kto to jest tłumacz przysięgły i jak można nim zostać?

Znajomość języków obcych jest coraz powszechniejsza, więc coraz więcej osób zajmuje się działalnością translatorską. Jakie warunki trzeba zatem spełnić, aby zostać tłumaczem? (na przykładzie j. angielskiego)
Osoby, które przedstawiają się jako tłumacz języka angielskiego niekoniecznie legitymują się dyplomem uniwersyteckim filologa języka angielskiego. Coraz częściej są to specjaliści z różnych dziedzin, którzy z racji kontaktów z zagranicznymi kontrahentami oraz częstego czytania obcojęzycznej literatury fachowej opanowali w dobrym stopniu leksykę związaną ze swoją specjalnością. Jeżeli towarzyszy temu odpowiednia znajomość gramatyki, to ich tłumaczenia, zwłaszcza tzw. tłumaczenia specjalistyczne, są niejednokrotnie lepsze niż te, które mógłby wykonać posiadający ogólną wiedzę absolwent filologii angielskiej.  
Tłumacz przysięgły to zupełnie inna „kategoria zawodowa”. Warunki, jakie musi spełniać osoba, która chce nim zostać, są precyzyjnie określone w  Ustawie o zawodzie tłumacza przysięgłego (tekst ujednolicony z dnia 1 lipca 2011). Przed zaprzysiężeniem należy przejść  dwustopniową selekcję: po pierwsze spełniać warunki dotyczące kandydatów, po drugie uzyskać pozytywny wynik z egzaminu na tłumacza przysięgłego.
 Kandydatami dopuszczonymi do egzaminu zostaną wyłącznie osoby, które:
 1) posiadają obywatelstwo polskie albo obywatelstwo jednego z państw członkowskich Unii Europejskiej, państw członkowskich Europejskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (EFTA) – stron umowy o Europejskim Obszarze Gospodarczym, Konfederacji Szwajcarskiej lub, na zasadach wzajemności, obywatelstwa innego państwa;
2) znają język polski;
3) mają pełną zdolność do czynności prawnych;
4) nie byli karani za przestępstwo umyślne, przestępstwo skarbowe lub za nieumyślne przestępstwo przeciwko bezpieczeństwu obrotu gospodarczego;
5) ukończyli wyższe studia i uzyskali tytuł magistra lub równorzędny w państwie, o którym mowa w pkt 1.
Jeżeli kandydaci spełniają powyższe warunki, mogą przystąpić do egzaminu sprawdzającego ich kwalifikacje językowe. Egzamin jest nadzorowany przez Państwową Komisję Egzaminacyjną powołaną przez Ministra Sprawiedliwości i obejmuje dwie części składowe:
1) tłumaczenie pisemne z języka polskiego na język obcy oraz z języka obcego na język polski;
2) tłumaczenie ustne z języka polskiego na język obcy oraz z języka obcego na język polski.
Egzamin pisemny trwa cztery godziny. W jego trakcie można korzystać z przyniesionych przez siebie słowników, ale już nie z własnego komputera lub notatek.
Egzamin ustny polega na tłumaczeniu metodą a vista dwóch tekstów (jeden z nich w formie tekstu prawniczego, sądowego lub urzędowego, drugi to tekst publicystyczny lub użytkowy) z języka obcego na polski. Tłumaczenie ustne jest nagrywane.
Zamiar przystąpienia do egzaminu należy wcześniej zgłosić w  formie oficjalnego wniosku.  Należy także wnieść opłatę – aktualna wysokość 800 zł. Egzamin uważa się za zdany tylko w przypadku uzyskania pozytywnych ocen z obu części.
Osoba, która nabyła uprawnienia do wykonywania zawodu tłumacza przysięgłego, uzyskuje prawo do wykonywania zawodu dopiero po złożeniu ślubowania i wpisaniu na listę tłumaczy przysięgłych prowadzoną przez Ministra Sprawiedliwości. Musi także zamówić w Mennicy Państwowej okrągłą pieczęć tłumacza przysięgłego – jej koszt wynosi  około 330 zł – ze swoim nazwiskiem i numerem na liście tłumaczy przysięgłych.
Konieczne jest także zakupienie repertorium (lub prowadzenie go w wersji elektronicznej), w którym odnotowuje się każde wykonane tłumaczenie pisemne i ustne (lub powód odmowy), datę wykonania tłumaczenia i wysokość pobranego honorarium.

wtorek, 8 stycznia 2013

Krwawa komedia i saskie delicje

„Przyjemnie było patrzeć, jak regularnie walczono z obydwu stron i oglądać nad wyraz miły widok: całe pole bitwy usłane martwymi ciałami” . Tak napisał o bitwie pod Kaliszem dowódca wojsk rosyjskich, książę Mienszykow w raporcie dla cara Piotra I.
Dzisiaj łatwo jest stanąć przed tłumem i obrzucić przeciwnika politycznego epitetami "zdrajcy" czy "kolaboranta". Łatwo uznać siebie samego za "prawdziwego" Polaka-patriotę, a niewygodnego konkurenta do władzy nazwać sprzedawczykiem - sługusem obcych mocarstw. Dziś takie wystąpienia nie grożą utratą życia, zdrowia ani nawet majątku. Bywały jednak czasy, gdy Polacy stawali na przeciw siebie z bronią i walczyli ze sobą bez skrupułów, na śmierć i życie. Kto w czasach saskich był "patriotą", kto "zdrajcą", to i dzisiaj stwierdzić trudno.
29 października 1706 roku na polach pomiędzy Kościelną Wsią a Dobrzecem (dziś jest to dzielnica Kalisza) odbyła się jedna z największych bitew  tzw. III wojny północnej, w której o hegemonię we wschodniej Europie Szwecja walczyła z koalicją sasko-rosyjsko-duńską. Po stronie Szwecji stanęła część polskiej magnaterii, niezadowolona w rządów króla z saskiej dynastii Wettin. Po stronie saskiej - regularne polskie wojska. O bitwie czytamy w czasopiśmie "Przyjaciel Ludu" z 1835 roku:
"Roku 1706 w miesiącu Październiku, stał się Kalisz historycznie sławnym, przez bitwę, która w jego okolicach, to jest na lewym brzegu Prosny, między wsiami Biskupice i Kościelna Wieś, zaszła. Ta bitwa, w której wyższość sił Augustowi II zwycięztwo nad Szwedami zapewniła, to miała szczególnego, że ją zwycięzca mimowolnie staczał. Bo już był wszedł w układy z Karolem XII, już był się zgodził na uciążliwe warunki, i podpisany przez siebie traktat już przy sobie nosił: kiedy zniewolony przytomnością wojska rossyjskiego, i w obawie, by tajemne jego negocyacye nie były Menżykowowi [Mienszykowowi] zdradzone, musiał, acz niechętnie, jeszcze raz rozpocząć kroki nieprzyjacielskie; za co później od króla Szwedzkiego jeszcze twardszymi warunkami został obarczony".
Dziwna była ta podkaliska bitwa. Tak naprawdę nie powinno do niej dojść, bo miesiąc wcześniej śmiertelni wrogowie zawarli układ pokojowy. Król szwedzki Karol XII narzucił Augustowi II - królowi Saksonii i Polski - upokarzający traktat, w którym August - w zamian za pokój w Saksonii - zrzekł się polskiego tronu i zgodził wypłacić odszkodowania wojenne. W październiku 1706 powinien już więc Wettin bawić się na swoim dworze w Dreźnie, dopieszczać liczne kochanki i cieszyć, że Szwedzi rabują w tym czasie inne kraje. Tyle, że o tajnym pokoju nie wiedzieli nic sojusznicy: Rosjanie i Polacy pozostający w służbie (jak im się wydawało) legalnego króla. Dla własnego bezpieczeństwa August wolał tej nowiny nie upowszechniać i stoczyć bitwę z prawie 3-krotnie słabszym liczebnie przeciwnikiem.
Dalej "Przyjaciel Ludu" tak opisuje przebieg walki:
"Szwedzi pod dowództwem generała Mardenfeldta, zasłonieni bagniskami, samem miastem i wozami, stali za pagórkiem: prawem ich skrzydłem dowodził Potocki, wojewoda Kijowski, lewem Xiążę Sapieha, a środkiem Mardenfeldt. Z drugiej strony sam król August II dowodził lewem skrzydłem, prawem xiążę Mężyków [Mienszykow], a środkiem generał Brand. Bitwa zaczęła się o 3-ciej godzinie po południu z taką natarczywością, że lewe skrzydło Szwedzkie wkrótce przełamane poszło w rozsypkę, chroniąc się do obwarowanego wozami obozu: reszta atoli Szwedów broniła się walecznie aż do godziny 6-tej. Król (August II) sam kilka razy uderzał na czele swej kawaleryi: lecz zawsze ze stratą cofać się musiał, ponieważ piechota Szwedzka stała jak mur i celnie strzelała. Szwedzi przypisują przegraną zmienności wojsk polskich, z nimi połączonych, a które w czasie bitwy do Augusta przeszły: a tak zostało się tylko na placu 4000 Szwedów, którzy przeciwko poczwórnej sile, aż do ciemnej nocy mężnie sie bronili, nieraz nawet ze stratą nieprzyjaciela, i kilka dział mu zabrali; atoli w ciemności zbyt daleko zapuściwszy się, podzieleni na małe oddziały, od przeważnej liczby nieprzyjaciół otoczeni, poddać się musieli. Znaczną zatem ponieśli klęskę. Sam Mardenfeldt, półkownicy Muller i Horn z wielu officerami dostali się w niewolą; artylerya, chorągwie, i wszystkie bagaże zdobyte. Miasto samo wiele wtedy ucierpiało: część znaczna Kalisza wraz z kościołem św. Mikołaja spłonęła."
O kaliskiej "bitwie narodów" pisał też w swoich pamiętnikach Krzysztof Zawisza - wojewoda miński:
"August 29 października atakował Mardefelta pod Kaliszem, zuchwale cały dzień i całą noc w szyku czekającego. Miał August Moskwy z Mężykowem  16000: wszystko jazdy, Sasów 6000, koronnego wojska z dywizyą Szmigielskiego i Rybińskiego 10000, Kozaków i Kałmuków 6000. Razem 38000. Z Mardefeltem generałem szwedzkim było 4000 szwedów, koronnej milicyi 6000, Litewskiej 3000. Razem 13000.  Długo się bili i w ciągłym ogniu trwali. Wreszcie przemogła liczba. Jazda tak szwedzka jako polska uszła. Piechoty na placu legły. Generała wzięto, także przy nim pułkowników: Horna, Marszalla, Millera i innych; wojewodę kijowskiego Potockiego wzięto, który mógłby się schronić, ale żony i dzieci które były w Kaliszu odstępować i porzucić nie chciał. A tak zwycięztwo pierwsze przy Auguście. Saskie duchy podnieśli głowy."
Bitwa była też to dziwna z innego powodu. Przez kilka popołudniowych godzin modercze walki toczyło w pobliżu Kalisza ok. 50000 ludzi, prawdopodobnie ok. 5000 zginęło, miasto Kalisz zostało złupione i częściowo spalone, ale pamięć o tym fakcie jakby gdzieś przepadła w mrokach dziejów. Dopiero kilka lat temu zaczęto interesować się przebiegiem i skutkami bitwy oraz badać teren pobojowiska. Okazało się, że kopiec, w którym pochowano zabitych, był od dawna rozgrzebywany przez poszukiwaczy skarbów i podorywany przez rolników, a szczątki poległych roznoszone po polach przez psy...
Korzyść z tej bitwy odnieśli tylko zwycięscy żołdacy: sascy, kozaccy, kałmuccy i ... polscy, którym przypadły w udziale łupy znalezione w szwedzkich i polskich taborach, w mieście oraz zabrane pokonanym: zarówno tym poległym, jak i żywym...
Pobitewną grabież opisał (za rzekomo naocznym świadkiem) Józef Kraszewski w "Dziejach Polski za Sasów"
"Bezbożnie obchodzili się Sasi z Polakami obdzierając ich - pisze współczesny świadek. Panu Łosiowi, sędziemu lwowskiemu, rotmistrzowi pancernej chorągwi, obnażywszy go do koszuli, gdy sygnetu kosztownego z palca dać im nie chciał, czy też nie mógł, a saski żołnierz do owej obdzierania bezbożnej dramy komenderowany, postrzegł u niego ów sygnet, chciał mu go z palcem urżnąć i już go bagnetem ciął, gdyby Łoś na jenerała Brandta nie zawołał o salwowanie...a jednak sygnet musiał dać."
XIX-wieczny historyk Kazimierz Jarachowski poświęca na opis kaliskiej "bitwy narodów" kilka stron swej pracy "Z czasów saskich spraw wewnętrznych, polityki i wojny". Nazywa to tragiczne wydarzenie "krwawą komedią" z uwagi na dwulicowe postępowanie Augusta II, który wcześniej zrezygnował z polskiego tronu wzamian za wolność Saksonii od Szwedów.
Przez cały miesiąc odgrywa król wobec najwierniejszych, najoddańszych sobie Polaków, jak prymasa Szembeka, jak brata jego podkanclerzego, oburzającej hipokryzyi komedyj. "Wolę Saxonię stracić, niźli korony odstąpić; wolałbym gdybym miał przyjść do tego nieszczęścia w jednym kącie polskim, niźli w saskich umierać delicyach — otóż słowa, jakie z ust Augustowych słyszeli jego stronnicy przez miesiąc po bitwie Kaliskiej w Warszawie. „W wilią św. Andrzeja" zakommunikował podkanclerzemu Szembekowi, iż „jego ludzie coś pomimo jego woli w Saxonii zrobili" i że dla tego nazajutrz do Saxonii wyjeżdża. Wyjechał też istotnie; w kilka dni później przeniknęła tajemnica Altranstadtu ku ogólnemu zgorszeniu do Polski...."
No właśnie, a Polska? Po tej augustowej farsie, zwróciła się znów w stronę anty-króla Leszczyńskiego i jego szwedzkiego chlebodawcy. Zupełnie niepotrzebnie, bo niespełna 3 lata po kaliskiej "bitwie narodów" potęga militarna Karola XII zostanie rozbita w pył przez Rosjan. Na tron polski wróci elektor saski. Jak w takiej politycznej kołomyji można było zachować przyzwoitość, jak rozumieć interes Rzeczypospolitej, która od dziesięcioleci pogrążała się w chaosie i rozłaziła się jak stare prześcieradło...? Kto Polak, kto wróg, kto przyjaciel? Od Sasa do Lasa...
Autorzy obelisku stojącego przed cmentarzem komunalnym w Kaliszu, chcąc upamiętnić bitwę, nie wdawali się w szczegóły. Przyznali historyczną rację Polakom stojącym po stronie króla saskiego. Na tablicy nawet nie wspomniano o tym, że wojska koronne były tylko wsparciem dla Rosjan i Niemców, ani że po stronie Szwedów również walczyli nasi rodacy. Przecież nie mniej patriotyczni i nie mniej bohaterscy...
Czyj dziadek był w Wermachcie, kto wycierał parkiety Petersburga i Moskwy, gdzie stało ZOMO? "Polska to jest dziwna kraj" - mawiał Zulu Gula.

niedziela, 6 stycznia 2013

Jak zacząć pisać pracę magisterską

Przez cały okres edukacji stawiani jesteśmy przed koniecznością pisania prac. Im wyższy szczebel szkolnictwa, tym staje się to bardziej problematyczne. 
Zaczynamy zazwyczaj od krótkich rozprawek i wypracowań. Następnie zmuszani jesteśmy do pisania dłuższych tekstów zaliczeniowych na studiach. Największym jednak wyzwaniem są dla nas końcowe prace weryfikacyjne na studiach, czyli praca licencjacka oraz magisterska. Dla wielu osób jest to problem, z którym męczą się przez wiele miesięcy.
Pisanie pracy magisterskiej jest o wiele łatwiejsze dla osób, które wcześniej miały więcej do czynienia z językiem ojczystym. Dzieje się tek po prostu dlatego, że mają większą wprawę w przelewaniu myśli w słowa. Bez takiego doświadczenia trudno jest wdrożyć się " na szybko" i napisać pracę w ciągu kilku dni. Istnieją jednak proste metody, które nam to mogą ułatwić.
pisanie prac magisterskich
1. Przede wszystkim przyzwyczajajmy się do pisania. Dobrze jest codziennie, nawet w weekend, usiąść chociaż na chwilę do rozpoczętej pracy. Dopisując codziennie niewielkie partie tekstu, nabywamy wprawy i z czasem staje się to dla nas łatwiejsze. Dobrze jest spędzić każdego dnia chociaż piętnaście minut na pisaniu swojej magisterki.
2. Wiele osób zbyt dużo czasu poświęca na zbieranie i studiowanie materiałów, które planuje wykorzystać. Chcą od razu napisać coś, co nie będzie wymagało poprawek. Jest to błąd, gdyż w wielu przypadkach promotor i tak odeśle ich z tekstem do poprawy. Dlatego już od samego początku warto jest zacząć pracować nad wersją roboczą. Później dopiero, w razie potrzeby niejako, będziemy dołączać nowe treści i materiały do już stworzonego szkieletu.
3. Nie bójmy się konsultacji u promotora. Wiele osób lęka się, że zostanie wyśmiana lub wyszydzona z powodu niskiej jakości tekstów. Istnieją na to naprawdę minimalne szanse. Promotor prawdopodobnie od wielu lat ma do czynienia z pracami studentów i są niewielkie szanse na to, aby akurat nasza bardzo odbiegała od przeciętności. Pomoc promotora może nas z drugiej strony zmotywować i przyspieszyć pisanie jako takie, gdyż jest to w końcu osoba z bardzo dużym doświadczeniem.
Są to bardzo proste, jednak skuteczne metody na to, aby w sposób szybki i w miarę komfortowy uporać się z napisaniem pracy magisterskiej.